Rozdział 5
Kilka dni upłynęło w miarę spokojnie – mimo podskórnie buzujących emocji – wydawałoby się - nieczekiwanych - w takim uroczym miejscu, jakim miał być ten słynny kurort.
Niestety – pogoda znów się popsuła, i pensjonat ożywał dopiero podczas wieczornych spotkań na kolacjach, które były sumiennie celebrowana – zwłaszcza przez panie, mające okazję zabłysnąć coraz to nowymi kreacjami. Mężczyźni gromadzili się zazwyczaj przy barku, gdzie Patrick Redfern chętnie popisywał się barmańskimi sztuczkami.
Jak zwykle prym wśród pań wiodła Arlena. Jej każdorazowe pojawienie się nosiło znamiona wejścia na scenę. Co więcej, szła tak, jakby wiedziała o tym, że śledzą ją dziesiątki oczu na równi zachwyconych, co zawistnych. Nie było w niej widać żadnego skrępowania. Potrafiła też prowadzić umiejętnie tzw small talk - rozmówki o niczym, zdobywając sympatię wśród panów, i taką samą niechęć wśród pań.
Wyglądało na to, że była zbyt przyzwyczajona do niezmiennego efektu, jaki wywoływała jej obecność. Była wysoka i szczupła, ciemne włosy związane zazwyczaj w ciężki węzeł na karku spływały uroczo kuszącymi kosmykami na szyję. Zgrabne, smukłe ciało zdobiły obcisłe suknie, budzące powszechną konsternację – krzykliwe i dość wyzywające, raczej bardziej odsłaniały, niż zasłaniały pięknie opalone ciało.
Dziś weszła w ogniście czerwonej sukni, obwieszona brylantami imponującej wielkości – budząc jak zwykle mnóstwo emocji w kuracjuszach.
-No cóż, czego innego można spodziewać się po aktorce – burknęła pani Rosamund Darnley w odpowiedzi na pełne zachwytu westchnienie Hastingsa.
- Ma za co szaleć – dodała kąśliwie panna Emily Brewster – ma pieniądze ze spadku po starym dziadku milionerze. Kenneth Marshall jako pisarz i naukowiec pewnie nie dysponuje wielkimi pieniędzmi! - Trzeba było zadbać wcześniej o przyszłość u jego boku, kręcąc się zapobiegliwie wokół staruszka!
-A skąd pani wie, że był stary – zaciekawiła się pani Rosamund.
-Bo… Bo ten stary dziadek - sir Robert Erskine - to mój krewny… Brat ojca mojej matki… Nie miał dzieci... cały swój majątek zapisał tej… Arlenie, Miała z nim dłuższy romans zanim wyszła za Marshalla. Na tyle długi, że zdołała omotać staruszka!
- Umiejętnie zakręciła się wokół starego lorda - no cóż, w końcu jest fachowcem, grywając uwodzicielki w tych tanich filmikach!
- A tak liczyliśmy na spadek po nim! Ojciec może by nie zbankrutował, może nie dopadłby go zawał serca, i żyłby jeszcze długo! -Nie spodziewaliśmy się, że stary, zatwardziały kawaler do tego stopnia straci głowę dla tej… - to mówiąc zmierzyła Arlenę nienawistnym spojrzeniem.
Hastings przysłuchiwał się pilnie tej rozmowie. – No cóż, przynajmniej teraz nie można jej niczego zarzucić. -Jest stateczną żoną i matką.
-Matką? – parsknęła gniewnie Emily. Toż Lionel nie znosi macochy! Zresztą - z wzajemnością!
- Stateczną – rzuciła jednocześnie Rosamund – miałabym co do tego obiekcje…
Poirot siedzący zazwyczaj nieopodal, niby przypadkiem - a jednak słuchał uważnie, a jego słynne gray cells (szare komórki) pracowały jak szalone, co widać było po zmarszczonym czole i skupionym spojrzeniu...
Nazajutrz słońce poprawiło wszystkim humory.
Najwyższa pora – bo Hastings nawykły do aktywnie spędzanego czasu zaczynał się śmiertelnie nudzić. Poirot – odwrotnie - siadywał z przyjemnością na tarasie w wygodnym foteliku, oddając się swojej ulubionej czynności – milczącej obserwacji. Czasami drobiąc tym swoim śmiesznym kroczkiem wybierał się na krótką przechadzkę wzdłuż plaży, ograniczając swoją aktywność jedynie do spaceru rzecz jasna w towarzystwie nieodłącznej laseczki i kapitana Hastingsa.
Ciekawe, co tu robi ten wodolot - może to miejscowa atrakcja? - zainteresował się Hastings. - Spróbuję dowiedzieć się, czy można zamówić wycieczkę. Chętnie wypróbuję stery...
Poirot nie podzielał jego zachwytów.
- Z dwojga złego wolałbym lot balonem - wolniej lata!
Do spaceru przyłączyło się małżeństwo Redfernów.. Tym razem to Patrick był zamyślony i milczący... Wkrótce zresztą pożegnał towarzystwo wymawiając się obiecaną pannie Brewster przejażdżką... Zaś Christine miała w planach wycieczkę na szczyt wzgórza, gdzie zamierzała szkicować piękny widok zatoki... Toteż dalszy spacer przebiegał w niczym niezmąconej ciszy... Ale nie na długo.
Właśnie zauważyli panią Marshal zmierzającą -jak zwykle – w kierunku plaży.
Ona też ich zauważyła machając dłonią na powitanie.
Arlena szybkim krokiem podeszła do łódki zacumowanej przy nabrzeżu.
- Zamierza pani sama płynąc tą łodzią? – zagadnął Poirot.
Hastings natychmiast zaoferował pomoc, ale Arlena przecząco potrząsnęła głową.
- Dziś chcę popłynąć na drugi brzeg... - Sama – dodała z naciskiem, spoglądając na obu panów .
-Poopalam się w spokoju, bo tu – jak widzicie – nie dają mi już żyć… Tylko proszę nie mówić nikomu, chcę choć trochę odpocząć od tej… gromady…
- To mówiąc chwyciła za wiosła.
-Proszę uważać na słońce – upał bywa niebezpieczny!
-Proszę się nie martwić Monsieur Poirot! - mam swój chiński kapelusz! Poza tym jest tam niewielka grota – schowam się w jej cieniu, gdy będzie zbyt gorąco!
-Niesamowita kobieta – Hastings nie krył podziwu. Taka piękna, i samodzielna…
-Nie rozumiem dlaczego budzi tyle kontrowersji!
- Oj, biedny Hastingsie – pomyślał Poirot. – Jesteś naiwny jak dziecko! Niczego nie dostrzegasz w swojej dziecięcej wprost naiwności!
-Nie zwróciłeś uwagi, że wczoraj podczas kolacji Arlena wcisnęła Patrickowi Redfernowi liścik? -Jestem prawie pewien, że na tej plaży umówiła się na sekretną schadzkę!
_- Wracajmy więc - umówiłem się z tą biedaczką, panią Redfern, że w południe, przed lunchem, dam jej parę lekcji tenisa - Hastings nie krył rozdrażnienia. - A jest już po jedenastej!
Nie lubił wytykania mu jego braku znajomości ludzkiej psychiki. Ale prawda była taka, że dawał się zwodzić każdej kobiecie, a szczególnie gdy była uroczą, młodą damą o kasztanowych włosach!